19 grudnia 2013
Wrocław w awangardzie krawężnikowej
Nasze miasto swego czasu zasłynęło w kraju akcją obniżania wystających krawężników na drogach rowerowych. Ktoś nieobeznany mógłby powiedzieć: - Bez przesady, przecież to nie powód do chluby, tak jak nikt się nie chwali łataniem dziur, tak niwelacją uskoków na drogach też nie powinien. A jednak. Był to powód do dumy, bo zdaniem naszych ynżynierów drogowców tak właśnie powinno się wykonywać drogi - z wystającymi krawężnikami. Odkręcanie rodzimej myśli technicznej zabiera sporo czasu i pieniędzy.
Splendor z obniżania krawężników już nie spływa, a czymś tutaj chwalić się trzeba. I tak w swym niezmierzonym sprycie i kreatywności, drogowcy postanowili wziąć się za ... podwyższanie krawężników.
Tak właśnie. My tu o planowanym uspokajaniu ruchu na Nadodrzu, a okazuje się, że drogowcy już się za to wzięli. Wzięli się za uspokajanie ruchu pieszego. Na początek poszła likwidacja przejścia na Jedności Narodowej / Żeromskiego. I żeby nikomu tam do głowy nie strzeliło przechodzić w miejscu, do którego byli przyzwyczajeni - oprócz zmazania pasów postanowiono także podwyższyć krawężniki.
Ulica Jedności Narodowej to przykład jak nie należy projektować ulic w mieście. Przebudowana w 2004 roku ulica (projekt wykonany przez BBKS Projekt) pierwotnie nie posiadała żadnych udogodnień dla rowerów, a także likwidowała jedno z przejść dla pieszych na skrzyżowaniu z ul. Żeromskiego.
Po głośnych protestach rowerzystów pojawiły się paszkwile rowerowe: urywające się fragmenty ścieżki malowanej farbą na chodniku (w strefie ochrony konserwatorskiej), czy też w formie wyrwania kawałka chodnika i wyłożenia go czerwoną kostką. Coś, po czym jeździć się nie da, ale jest zgodne z przepisami (dupochronami) i można powiedzieć, że został osiągnięty "kompromis".
Piesi w tym mieście mają prze*rane. Brak siły przebicia, żadnego lobby (chociaż każdy pieszym jest, a kierowcą już niekoniecznie). Tak więc musiało dochodzić do wypadków i kolizji z udziałem pieszych, aby po roku-dwóch od przebudowy miasto wytyczyło przejście w miejscu tego zlikwidowanego (bo te, co się ostało, jakoś "nie działało").
Budowa przejścia bez sygnalizacji okazała się pułapką na kierowców: przyzwyczajeni, że grzeje się tutaj setką (zwłaszcza z mostu), że przed piechurami strzegą ich sygnalizacje, dostali nagle przejście pod koła. Skutek był do przewidzenia: dla dobra pieszych (którzy wpadali pod te koła) postawiono (kolejną, wartą dziesiątki tysięcy) sygnalizację. Ale tylko na jednym przejściu. Drugie się nie uchowało.
Bo wiadomo - pieszy bez kagańca w formie sygnalizacji jest nieprzewidywalny, pcha się pod koła i co najgorsze - z m n i e j s z a p r z e p u s t o w o ś ć s k r z y ż o w a ń! To przecież nie do pomyślenia, koniecznie trzeba uspokoić chodziarzy, najlepiej gdyby w ogóle nie musieli przechodzić przez jezdnie. A jeśli już muszą, to tylko na światłach. Postoją, poczekają, minuta, dwie, to może drugi raz pomyślą i już pchać się na piechotę nie będą.
To kolejne przejście dla pieszych, które "w trosce o ich bezpieczeństwo" się likwiduje: Benedyktyńska, Pułaskiego, Sienkiewicza, Kazimierza Wielkiego, ... to tylko niektóre przykłady z ostatnich lat.
Radek Lesisz
Zobacz też: Dlaczego piesi we Wrocławiu są dyskryminowani? (LIST) - opublikowany na łamach Gazety Wrocławskiej 3 dni po napisaniu powyższego artukyłu.
|