30 kwietnia 2009
Lech Janerka: Rowerzyści to twardy narodek (30-04-2009) GW- Rower jest kwintesencją energii ludzkiej, wspomaganej przekładnią z przerzutkami - mówi Lech Janerka.
Od tygodnia trwa nasza akcja rowerowa. Chcemy, by we Wrocławiu jednoślady zyskały taką rangę jak w Paryżu, gdzie zrealizowano wielki projekt rowerowy i dziś na ulicach można tam wypożyczać 21 tysięcy miejskich rowerów. Zainwestowano też w infrastrukturę. Hasło naszej akcji "Rower to jest świat" pochodzi z przeboju Lecha Janerki, wielkiego miłośnika jazdy na rowerze.
Rozmowa z Lechem Janerką
Magda Piekarska: Śpiewa pan, że "Rower to jest świat". Ten zwrot stał się hasłem naszej kampanii rowerowej. Jak pan go rozumie?
Lech Janerka: - Jak najbardziej dosłownie. Rower to coś światowego. Coś, co popchnie cywilizację do przodu, albo może raczej ją podwiezie. Na rowerze trzeba się ruszać, jazda pobudza krążenie. No i poza miastem wdycha się świeże powietrze.
Wciąż pan jeździ?
- Niestety, teraz nie mogę, ze względu na kręgosłup. Ale swoje wyjeździłem.
Z Damianem?
- Z Damianem przejechałem się dwa razy.
Więc czym zasłużył sobie na piosenkę?
- Był pod ręką. A poza tym to fajny gość. Gitarzysta z mojego zespołu i współtwórca grupy Japoto, który zadebiutował na moim benefisie. Jestem pewien, że niedługo rozwiną skrzydła i będę musiał ich gonić.
Jeździł pan po mieście, czy ode wsi dode wsi?
- I tak, i tak. Zupełnie beztrosko, nie przejmując się dystansem, wynikiem, wyczynem. Pamiętam, jak rodzice kupili mi pierwszy rower. Kiedy troszkę podrosłem, chwyciłem za młotek i obcęgi i próbowałem go zamienić w motor żużlowy, bo była wtedy taka moda. Ten rower to była podwórkowa atrakcja. Jeździłem na nim po gruzach. To był 1959 rok, więc Wrocław nie wyglądał jeszcze tak słodko jak dzisiaj. Tam, gdzie mieszkałem, był właściwie tor przeszkód. Przypomniałem sobie o tym, kiedy niedawno kupiłem rower mojej wnuczce. Jest zupełnie inny: ma jakieś napisy potworne, 86 biegów, chorągieweczkę na badylcu, wiatraczek z przodu i trzy dzwonki. I jest różowy, bo to przecież dziewczynka.
Pana też był w różowy jazz?
- Nie, różowy jazz to rower Bożeny, taka koza holenderska, typowa damka. Ona była jedną z inspiracji piosenki, której pierwszą wersję napisałem jeszcze w ogólniaku. Zaczynała się od słów: "jadę na rowerze, co ma siedem kół". Trafiła do szuflady, a po latach, kiedy ją stamtąd wyciągnąłem, zmieniłem siedem kół na różowy jazz. A mój pierwszy bicykl był czarny, taki jaki powinien być męski rower. Zresztą wtedy wszystkie były czarne, więc nie byłem oryginalny. To udało mi się pod koniec lat 80. Na trasy woził nas kierowca Leon, o którym też napisałem kiedyś piosenkę. Wcześniej zajmował się sprowadzaniem rowerów ze Stanów. I ściągnął do Polski jeden z pierwszych górali. Pamiętam, że na koncert zespołu Hey w Hali Stulecia w 1989 roku przyjechałem na tym rowerze. Wszyscy go oglądali. Kompletne szaleństwo! Frajdę miałem niesamowitą. Niespecjalnie nadawał się na jakieś dłuższe trasy szosowe, ale można było jechać po przekątnej w dowolne miejsce, więc wszystkie bezdroża były moje.
Zamienił go pan na lepszy model?
- Nie. W końcu się rozleciał, zajeździłem go. Następny i ostatni jak dotąd był francuski. Miał wszystkie fajerwerki, jak trzeba, ale bez ostentacji. Kiedy popsuł mi się kręgosłup, oddałem go jednemu dzieciakowi. Jeździłem nim wszędzie. Wrzucało się go do samochodu i można było popylać po górach.
Jak się jeździło po Wrocławiu?
- W tym wczesnym okresie dosyć beztrosko. W jakichś newralgicznych miejscach niestety po chodniku. Potem było zachłyśnięcie się tym, że u mnie pod domem, na Legnickiej, pojawiła się ścieżka rowerowa. Pierwszy raz, jak zobaczyłem znak namalowany na chodniku, pomyślałem, że pewnie był tam wypadek i że to rysunek dla potrzeb policyjnego śledztwa. Potem się okazało, że ścieżką wprawdzie można dojechać do Rynku, ale w drugą stronę już nie bardzo, bo droga się urywa. Jestem minimalistą, więc dla mnie i tak to było dużo. Rowerzyści to twardy narodek, więc dadzą sobie radę. Jeśli potrzebują gdzieś wjechać, i tak wjadą, bez względu na ścieżki.
Ubierał się pan w obcisłe?
- Nie. Trochę w piosence przyszydziłem z takich ludzi, którzy idą do sklepu i mówią: "poproszę rower", a potem dokupują do tego wszelkie możliwe fajerwerki. Koszulki, spodenki i różne takie cuda. Mam bardziej pionierskie nastawienie do życia: mają być koła, ma się nie rozlecieć, a reszta jest w nogach.
Teraz za to można pana zobaczyć w samochodzie.
- Przestałem grać, zrobiła się dziura w zajęciach. Po ośmiu miesiącach stwierdziłem, że muszę coś robić. I wyszło, że nie mam prawa jazdy. Zrobiłem je z dnia na dzień: po południu zapadła decyzja, a na drugi dzień byłem już na kursie. Poszło gładko, ale po egzaminie bałem się jeździć i zapisałem się na doszkolenie. A potem kupiłem sobie wyścigówę i popylam.
Wróci pan na rower?
- Będę umiejętnie łączył jazdę na rowerze i samochodem. Prawda jest taka, że mój kręgosłup nigdy nie wróci do pierwotnego stanu, więc duże obciążenia, kiedy wygięty w pałąk muszę pociskać w pedał, nie wchodzą w grę. Ale na pewno będę jeździł na rowerze. Mamy plany z żoną, że wyścigówę za jakieś dwa sezony oddamy, zamienimy ją na coś większego, żeby rowery się mieściły i będziemy sobie jeździć na wycieczki łączone.
Skąd wziął się Irak w piosence o rowerze?
- Kiedy rozpoczęła się wojna w Iraku, zobaczyłem gdzieś takie zdjęcie: wielce opancerzeni komandosi, którzy zdobyli platformę wiertniczą, stoją sobie uzbrojeni po zęby, a obok jacyś ludzie w piżamkach trzymają sandałki w rękach skrępowanych plastikowymi kajdankami. Dziwne zdjęcie - dużo w nim było takiego przygnębiającego triumfalizmu.
Rowerem można wygrać jakąś wojnę?
- Tak, o styl życia. W rowerze nie ma nic złego. Rower jest kwintesencją energii ludzkiej, wspomaganej przekładnią z przerzutkami. Ekologiczne, fajne, budujące. Ja gorąco namawiam, żeby ci, którzy lubią postrzelać, puknęli się w głowy i tą energię tracili na wycieczki rowerowe.
http://miasta.gazeta.pl/wroclaw
|