link_mdr


doreta bez recepty
duomox bez recepty
izotek bez recepty

prasa
2006 :
  1. 1 - 12 |
  2. 13 - 24 |
  3. 25 - 36 |
  4. 37 - 48 |
  5. 49 - 60 |
  6. 61 - 72 |
  7. 73 - 84 |
  8. 85 - 86 |
  min min
15 stycznia 2007

O zderzeniu cywilizacji, czyli jezdzie po polskich sciezkach rowerowych (30.04.2006) TP

Felieton prof. Michała Markowskiego o zderzeniu cywilizacji, czyli jezdzie po polskich sciezkach rowerowych

Od razu powiem. W Wielkanocny Poniedziałek na wiślanych bulwarach doszło do zderzenia cywilizacji, o jakim nie śniło się Samuelowi Huntingtonowi. Oto doszło w ten łagodny z pozoru dzień wzajemnego wybaczenia i odpuszczania grzechów do starcia strasznego i mrożącego krew w żyłach, kiedy to mknąc po ścieżce rowerowej z prędkością, z jaką Ryszard Krynicki dochodzi do puenty swojego dowcipu i drąc się od godziny "Uwaga, rower!" stanąłem oko w oko z dumnym przedstawicielem przyszłej koalicji.

Szedł z żoną i wózkiem. W wózku (jak się potem okazało) wnusia z balonikiem z Myszką Mickey. Idą i idą, napawają się cudem wiosennej egzystencji, a ja jadę z obłędem w oczach, bo przecież nie muszę dodawać, że tym cudem napawają się na mojej ścieżce. Jadę i już z daleka widzę, że ścieżka rowerowa to dla nich inteligencki wynalazek, że rowerzysta to nie jest dla nich ktoś, z kim można by zawiązać koalicję (czy to przypadek, że jedyny bodaj cyklista-polityk, Janusz Onyszkiewicz, jest w parlamencie europejskim, nie polskim?), że musi dojść do nieuniknionego starcia i będzie to starcie polityczne par excellence. Polityka, jak stary dżokej, jest ślepa i nie widzi przeszkód. Tym razem wpadła na mnie.

Nie będę drobiazgowo opisywał tego starcia, choć przydałaby mu się epicka rozlewność Marka Bieńczyka. Od razu przeskoczę do finału, choć czynię to z niekłamanym bólem nie tylko niedoszłego epika, ale i upokorzonego cyklisty. Kiedy już podjechałem tak blisko, że nie można było na siebie nie wpaść, w ostatniej chwili, wiedziony odruchem miłośnika zwierząt, skręciłem gwałtownie i wpadłem na trawę, rozwalając sobie błotnik i kiereszując ubranie. Mój bliźni zaśmiał się szyderczo i popukał w czoło, z wyższością kogoś, kto z niejednego pieca jadł chleb. Nie muszę oczywiście dodawać, że mu nawet przez myśl nie przeszło, że miał jakikolwiek udział w tym nieprzyjemnym zdarzeniu.

Zwierzęta, jak powiedziałem, lubię, ale chamstwa nie cierpię. "Ożesz ty" - pomyślałem mało subtelnie, patrząc na mój szwajcarski błotnik, który poszedł w drebiezgi. Przełamuję więc nabyty wstyd, lecę i pytam naiwnie, czy przypadkiem nie rozumie znaków i czy może nie powinien przeprosić za swoją winę (no, może za duże słowo, ale co się będę z niepiśmiennym wdawał w subtelności semantyczne)? Pochopnie to jednak zrobiłem, pochopnie, bo on zaraz na mnie zaczął drzeć ryja, że na niego wjechałem, że go kierownicą walnąłem i że on mnie do sądu poda, 24-godzinnego, a jak nie, to jakiś mandat dostanę i tyle będę z tego miał. A poza tym, to musi sobie obdukcję zrobić, bo na pewno połamałem mu żebra. A jak mu nie dam spokoju, to mnie - tu, z niezrozumiałych względów użył eufemizmu - walnie w papę i mi się odechce.

Zdębiałem. Rozumiem, że jak Polakowi powiedzieć, że on głupi i do Europy się nie nadaje, to nie zafrasuje się biedaczyna, nie posypie popiołem, ale zaraz będzie łapał kosę albo sztachetę i leciał walić na oślep. Ale żeby aż tak bezczelnie? W oczy patrząc? Bez cienia wstydu, że się na czyjś grunt wlazło i się nie ma prawa żadnego? Bez krztyny zdrowego rozsądku? "Ożesz ty" - pomyślałem jeszcze dobitniej, bo chamstwa nienawidzę tak, jak nienawidzę jazgoczących ratlerków, i nie wdając się już w dyskusję na temat umowy społecznej, nie bacząc na rady profesora Króla, który nawołuje do obywatelskiego nieposłuszeństwa, dzwonię po policję.

Ludzie przechodzą, stukają się w czoło, w odwiecznym sporze denaturatu i wina oczywiście stoją po stronie tego pierwszego, bo przecież to już naprawdę przesada, żeby do takiego głupstwa policję wzywać, która zresztą - jak wiadomo - jest wrogiem publicznym numer jeden naszego bardzo obywatelskiego społeczeństwa. I ja też, domagając się przeprosin, staję się na wiślanych bulwarach wrogiem publicznym numer jeden, co sielankę zakłóca, biedne małżeństwo spacerujące po ścieżce rowerowej przegania i prawem straszy, wolność jego do łamania przepisów ograniczając haniebnie.

Niejeden żużlowiec by się ugiął pod taką presją, ale ja nie po to w Czarze Dwóch Kółek ścigałem się do upadłego po szarej szlace, żebym teraz za darmo oddawał chamstwu pole. Po pół godzinie przyjechał radiowóz, policjant grzeczny pyta strony o wersje wydarzeń, fakty się zgadzają, interpretacje nie bardzo (okazało się, że menel większym jest nietzscheanistą ode mnie), policjant zakłopotany, rację mi przyznaje, ale co ma robić z menelem, który tymczasem już zaczął wygrywać w sondażach na najskuteczniejszego polityka Salwatora? Młody aspirant do ugody prowadzi, ale widzi, że wydarzenia przybierają nieoczekiwany obrót, nabrzmiały tłum żąda mojej głowy, czarne chmury gromadzą się nad wałami, więc czym prędzej udziela nagany menelowi, który tryumfuje bezlitośnie i odchodzi dumnie, odgrażając się, że skoro tak, to w przyszłych wyborach zostanie prezydentem.

Ja odjeżdżam w ponurym nastroju, ale dogania mnie radiowóz i policjant, widząc moją skisłą minę, powiada tak: "Wie Pan, niech Pan się nie przejmuje, miał Pan rację, ale z takimi nie ma co. Takich to trzeba rozjeżdżać od razu, zanim cokolwiek pomyślą. A najlepiej to tak zrobić: podjechać, opluć i szybko odjechać". Troszkę mnie tą wizją zaczepnej partyzantki w obronie wartości pocieszył, ale mimo wszystko popołudnie miałem już doszczętnie zepsute. Taki piękny błotnik i już do niczego. A wszystko przez tę politykę.

Tygodnik Powszechny

ilosc komentarzy:
DODAJ SWÓJ KOMENTARZ - dnia 2024 - 04 - 29
     
   
lista pozostałych artykułów w dziale prasa
 
home
o nas
działania i opinie
miasto
rekreacja
biblioteka
warto wiedzieć
aktualności
prasa