21 kwietnia 2007
Matematyczka w błocie (20.04.2007) SPGWRozmowa z Mają Włoszczowską, wielokrotną medalistką mistrzostw świata i Europy w kolarstwie górskim
• Ukradziono Pani kiedyś rower?
– Raz, z piwnicy, ale to było dawno, gdy mieszkałam w Jeleniej Górze.
• A teraz we Wrocławiu sąsiedzi przychodzą pożyczyć pompkę?
– Nie, ale na Biskupinie, gdzie półtora roku temu zamieszkałam, mam wesołego sąsiada, który często majsterkuje przy samochodzie. Zdarza się, że to ja do niego idę po narzędzia. I konwersujemy sobie przed klatką schodową: on mi opowiada o samochodach, ja mu o rowerach.
• Pewnie o tym, że jak się za szybko jedzie, to można zapłacić mandat. Zdarzyło się?
– Zapłaciłam, ale przy jeździe samochodem. Choć powiem szczerze, że na rowerze też łamaliśmy przepisy, nawet dotyczące prędkości. Bywają ograniczenia do 50 kilometrów na godzinę, a zdarzało mi się jeździć szybciej.
• A ile razy tak się Pani rozpędziła, że wjechała na Śnieżkę?
– Trzy razy. Na Śnieżkę wjeżdżać nie wolno, bo to teren Karkonoskiego Parku Narodowego, ale raz w roku odbywa się wyścig i wszyscy kolarze odważnie mkną na górę. Wjazd na Śnieżkę to ogromna frajda, bo człowiek pnie się przez dobrą godzinę. Takie długie podjazdy są najfajniejsze, człowiek może pooglądać widoki...
• ... w trakcie wyścigu???
– Fakt, na zawodach mam co najwyżej widok na swoje przednie koło albo na tylne przeciwniczki. Ale Śnieżkę i wszystkie dolnośląskie góry zjeździłam z mamą, jeszcze gdy byłam nastolatką.
• A gdzie była Pani najwyżej z rowerem?
– Kręciłam się trochę w okolicach 3 tysięcy metrów. Teraz jeździmy z reprezentacją do Sierra Nevada. Mieszkamy na wysokości 2300 metrów, a wjeżdżamy jeszcze wyżej.
• Himalaiści mają swoje „korony”, szczyty, o których zdobyciu marzą. A kolarki?
– Chętnie wzięłabym udział w wyścigu eskapadzie, w którym jedzie się przez całe Alpy. To musi być fantastyczna przygoda.
• Ale oprócz zapasowych dętek, musiałaby Pani zabrać butlę z tlenem.
– W Sierra Nevada też by się przydały. Mieszkamy tam w wielkim kompleksie sportowym i żeby dojść do sauny, trzeba pokonać niezliczoną ilość schodów i korytarzy. Bywało, że dwa razy po drodze się zatrzymywałyśmy, by złapać oddech. Na szczęście organizm się przyzwyczaja i da się potem trenować bez butli z tlenem.
• A jeżeli jakiś Dolnoślązak zimą się nie ruszał, a wiosną zdecydował od razu wjechać rowerem na Śnieżkę, to radzi Pani próbować?
– Na początek trzeba pojeździć spokojnie, nie za długo, niezbyt ostrym tempem, raczej po płaskich trasach, dopiero potem wybierać się w góry. Jeśli przesadzimy, to braknie nam siły. Mnie po przerwie w treningu nawet małe górki sprawiają problemy. Zdarzyło mi się wypuścić zbyt daleko, a tu nagle się okazało, że nadszedł kryzys i po godzinie, mówiąc kolarskim slangiem, odcięło mi prąd. Dobrze, gdy mam telefon przy sobie.
• Jak to? Mistrzyni świata dzwoni po ratunek?
– Jeśli tak się zdarzy na zgrupowaniu, to dzwonię i trener czy masażysta podjadą. Ale na ogół potrafię przewidzieć, w jakiej jestem dyspozycji. W domu jednak bywało, że zabrakło sił, albo miałam defekt, a nie wzięłam zapasowej dętki czy spinacza do łańcucha i dzwoniłam do brata: „Misiek, przyjedziesz?”. Kręcił nosem, ale przyjeżdżał i ratował. Zdarzyło mi się nawet łapać stopa...
• Kiedy dostała Pani pierwszy rower?
– Gdy miałam trzy latka. Taki z kółeczkami z boku. Potem były składaki, rower z przerzutkami, na tamte czasy, superwypaśny sprzęt. Pierwszy rower górski dostałam, gdy miałam 10 lat i służył do pokonywania tras w Karkonoszach i Górach Izerskich, gdzie jeździliśmy na wyprawy rowerowe.
• Od tych wypraw się zaczęło?
– Moja mama jest wariatką na punkcie sportu. Gdy byliśmy mali, jeździliśmy na rowerach, a zimą na nartach. Wakacje we Włoszech czy Francji też były rowerowe, nawet gdy zwiedzaliśmy zamki nad Loarą. Na początku było różnie: raz mi się podobało, raz nie. Gdy w niedzielę wszyscy znajomi wyskakiwali na podwórko, u mnie nie było dyskusji – jechaliśmy na rowery. Czasem trochę nawet płakałam, nie było lekko. Jak byłam malutka, mama z ojczymem stosowali linki holownicze, żeby mnie podciągnąć. Ale z czasem zaczęło mi się to podobać, a gdy miałam 13 lat, wygrałyśmy z mamą rodzinne zawody – Family Cup. Wtedy podszedł do mnie trener klubu „Śnieżka Karpacz”, wręczył koszulkę i kazał następnego dnia przyjść na trening. Broniłam się rękami i nogami, bo wydawało mi się, że nie ma możliwości, by się uczyć i trenować. Ale wciągnęłam się i dziś kolarstwo jest moim życiem i pasją.
• Ale studiuje Pani, i to na politechnice.
– Jestem na piątym roku matematyki finansowej i ubezpieczeniowej. Kierunek jest super, bardzo perspektywiczny. Zawsze wf. i matematyka były moimi ulubionymi przedmiotami. Gdy zaczynałam studia, nie spodziewałam się, że moja kariera kolarska może się tak potoczyć. Okazało się, że mogę jednocześnie uczyć się i mogę mieć sukcesy sportowe. Łączenie tego bywa męczące, ale daje ogromną satysfakcję. Obronię się w styczniu, już mam z górki.
• Rozumiem, że po treningach, gdzieś w górach, siada Pani nad wzorami i zadaniami?
– Wożę ze sobą na zgrupowania takie trzy biblie: „Wstęp do teorii prawdopodobieństwa”, „Statystykę matematyczną” i „Inżynierię finansową”. Muszę przyznać, że trudno się zabrać za obliczenia, gdy wszyscy są strasznie zmęczeni i oglądają sobie film.
• Trzy razy z rzędu była Pani „prawie” w dziesiątce najlepszych polskich sportowców. „Prawie”, bo zawsze jedenasta.
– Najgorsze miejsce, to jakby być czwartą w wyścigu. O dziesiątce się mówi, jest honorowana, a jedenaste miejsce? Troszkę przykre, ale z drugiej strony mobilizuje, by zdobyć mistrzostwo świata czy medal olimpijski w Pekinie, bo wtedy nikt mnie z tej dziesiątki nie wypchnie.
• Za to w trójce najpiękniejszych polskich sportsmenek umieszczana jest Pani regularnie. Nie złości Pani, że czasem na mecie wyścigu tej urody nie widać... spod błota?
– Nie złości, wręcz odwrotnie, bardzo lubię zdjęcia z Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie jechałyśmy w okropnej ulewie i strasznym bagnie. W takich wyścigach kiepsko się jedzie – jest zimno, ślisko i niebezpiecznie, ale kiedy przyjeżdżamy na metę całe umorusane, czujemy wielką radochę. Może nie wygląda się efektownie, ale efektywnie. I nieprawda, że spod błota nie widać urody, bo gdy się uśmiechnę, to można zobaczyć białe zęby, a gdy zdejmę okulary, to oczy.
• Onieśmielają te zachwyty nad Pani urodą?
Trochę, bo nie czuję się modelką i do najpiękniejszych gwiazd sportu siebie nie zaliczam. Owszem, nie narzekam, dobrze się czuję w swoim ciele, wszystko jest w porządku, i jak każdej kobiecie jest mi bardzo miło, że wielu ludzi tak uważa.
• I pewnie ma Pani powodzenie zarówno u sportowców, jak i matematyków?
– Chyba nie tak wielkie. Wydaje mi się, że też ich onieśmielam. Na studiach jestem już trochę znana, więc bywa, że niektórzy mówią „O, to ta Maja Włoszczowska” i zachowują dystans, a ja we Wrocławiu jestem zwykłą studentką i często to ja bywam onieśmielona w towarzystwie studentów, którzy są zdolni i mądrzy. Z kolei w środowisku kolarskim niektórzy myślą, że jak studiuję matematykę, to lepiej się do mnie nie zbliżać. Czasami to utrudnia zawieranie znajomości, choć jestem osobą otwartą i mam wielu przyjaciół.
• Kobiety lubią sobie poplotkować? Zdarza się to kolarkom na trasie?
– Ha, ha, na wyścigach górskich raczej nie, bo wtedy nie ma nawet siły, żeby cokolwiek powiedzieć. Człowiek ledwo łapie oddech, a żeby jeszcze wykrztusić jakieś zdanie... Choć na wyścigach szosowych, kiedy jedzie się w peletonie i spokojnym tempem, można krzyknąć do dziewczyn: „Co tam słychać? Gdzie byłyście”. Tyle, że to krótkie wymiany zdań, bo wiadomo, że, co chwilę, są ataki i ucieczki. Ale niedawno w Sobótce udało nam się odjechać w czwórkę, wszystkie z jednego teamu Halls. Gdy miałyśmy półtorej minuty przewagi i wiedziałyśmy, że dojedziemy do mety, wybuchła dzika radość i krzyczałyśmy do siebie, że jesteśmy dobre.
• Ponoć jest Pani na diecie? I to od zawsze.
– Jeździmy po stromych górach i wiadomo, że im kolarka lżejsza, tym mniej ma kilogramów do wciągnięcia.
• A jak chłopak zaprasza na piwo i lody, to musi czekać do wakacji?
– Często całe zgrupowanie się odchudzam, odchudzam i gdy przekraczam barierę 53 kilo, mówię „hurra, w nagrodę pójdę na lody”. Na jedno piwo można sobie od czasu do czasu pozwolić, najlepiej po wyścigu. A chłopak powinien się cieszyć, bo jestem bardzo ekonomiczna: sałatka, ewentualnie lampka wina i tyle.
• Wszystko w Pani życiu się kręci. W dobrym kierunku?
Czasami wydaje mi się, że jestem urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Wszystko się udaje. Zbliżam się do takiego punktu, w którym jakieś decyzje będę musiała podejmować. Skończę studia, i co dalej, czy jeździć na rowerze, czy coś jeszcze? Ale myślę, że jakoś sobie w życiu poradzę. Może dlatego wszystko dobrze się kręci, bo zawsze zakładam, że musi się udać.
Anna Fluder (Radio RAM), Jacek Antczak - Słowo Polskie Gazeta Wrocławska
http://wroclaw.naszemiasto.pl/wydarzenia/722712.html
|
|
|
|
|